Dzieło sztuki autorstwa Lorda Admirała Damiana z Pkcuszcza – Radnego Mostowego, dowódcy Floty Królewskiej oraz najlepszego żeglarza, o jakim ktokolwiek kiedykolwiek napisał, pisze i będzie pisał.
Tom siedemnasty, pisany w formie dziennika pokładowego

Szósty dzień kośnia, 1025 rok po przybyciu północnych

Wczoraj wnuczka poprosiła mnie, żebym przyjął jej dwóch znajomych na praktyki. Ponieważ nie mam zamiaru słuchać narzekań syna, które wywołają narzekania mojej żony – zgodziłem się, choć z wyraźną niechęcią. Niech mała widzi, że wcale mi się to nie podoba. Tak czy inaczej długo się zastanawiałem, co z tymi młokosami zrobić, aż w końcu sobie przypomniałem. Przecież dzisiaj jest dzień corocznego turnieju letniego na arenie w Bridgetown!

W związku z tym kazałem jednemu, żeby poszedł i zapisywał przepięknym językiem wszystko to, co się będzie tam działo. Drugiego natomiast poinstruowałem, aby zrobił jakąś ładną, dynamiczną ilustrację do tego. Według mnie pomysł idealny, obaj tylko coś tam gadali, że studiują historię na Uniwersytecie Królewskim, że nie potrafią ładnie pisać ani rysować. Ja na to: „Jak studiujecie historię, to w ramach praktyk będziecie pisać i rysować historię!”, po czym wygoniłem ich za drzwi. Chwilę później sobie przypomniałem słowa wnuczki, że bez obecności opiekuna uczelnia nie zaliczy im tego. A że nie chciało mi się iść na ten głupi turniej, to wysłałem moją skąpo odzianą czarodziejkę z południa. Niech się dziewczyna choć raz rozerwie, nigdy pewnie nie widziała takich zawodów.

Swoją drogą powinni już wracać z tego turnieju, nie?… Czekaj, co?… Skąd to wiesz?… Aha…

Cóż, jeżeli wierzyć mojemu skrybie, który, w przeciwieństwie do mnie, wychodził dzisiaj z domu, to moja czarodziejka postanowiła wziąć udział w turnieju. Szczegółów nie znam, ale niech tylko dostanę całą trójkę w swoje ręce…


Szósty dzień kośnia, 1025 rok po przybyciu północnych; kontynuacja powyższego wpisu

Dobra, nie było złe, więc niech się cieszą dwa młodziaki. Ale nigdy więcej praktyk. Teraz znowu się będzie trzeba tłumaczyć przed Radą Mostową…

Na środek areny wyszła kobieta. Gdyby nie fakt, że co roku ściągają tu całe tłumy, w tym liczne amazonki wejlandzkie, to taki widok, w zdominowanym przez mężczyzn turnieju, byłby co najmniej niecodzienny. Tak czy inaczej nikt nie spodziewał się kobiet w późniejszych etapach zawodów. Poza słynnymi zawodami w 963, kiedy to niejaka Verelyana z rodu Avrion (dzisiaj obejmująca stanowisko Wysokiego Generała Sił Zbrojnych Paktu Wejlandzkiego) pokonała w finale Wyzwolonego Ogra Ubę, mało która kobieta awansowała w fazie grupowej. Nawet tak świetnie wyszkolone amazonki nie mogły się równać z pierwszoligowymi gladiatorami: Iwanem Iwanowiczem Iwanowem, zwanym Potrójnym I; Jackiem zwanym Wspomaganym (bo często zarzucano mu używanie magicznych stymulantów) czy ulubieńcem tłumów i postrachem kucharzy – Björnem Jørgensonem, sławnym Głodnym Wikingiem.

Teraz jednak było inaczej. To już ćwierćfinały, ostatni raz kobieta doszła do nich osiem lat temu. Co prawda od czasów Verelyany żadna gladiatorka nie używała magii (co było dziwne, bo magia sama w sobie nie była nigdy zakazana – jedynie magiczne stymulanty i inne „wzmacniacze”), ale nawet widok czarodziejki tak wysoko był czymś zaskakującym.

Równie zaskakujący był jej wygląd: skóra ciemniejsza niż u wejlandczyka, ubranie, które nawet hargardzki znachor uznałby za skąpe. Cała była na dodatek wymalowana białą farbą. Przeróżne wzory wiły się po jej ciele niczym legendarne runy sorjańskie, jakby miały na celu wzmocnić magię. A może zamiast wzmacniać przywoływały do pomocy tajemnicze, niewidzialne duchy żywiołów? Nawiązywały komunikację z przedwiecznymi siłami natury? Albo były zwykłą ozdobą, jak kolczyki w uszach i pierścionki zdobiące jej dłonie?

Do każdej walki podchodziła tak samo – nienaturalnie, lekko kucając, jakby była w połowie zwierzęciem. Przy pasie zwisał jej dziwny nóż. Drugiego takiego nie było w całym Wschodnim Królestwie – zakrzywiony niczym sierp, podziurawiony w niewiadomo jakim celu i jednocześnie równie masywny, co niektóre z krótszych mieczy wojskowych.

Adekwatne, aby zagadka, jaką ewidentnie była ciemnoskóra czarodziejka, walczyła z równie niewyjaśnionym ewenementem – wspomnianym wcześniej Björnem Jørgensonem. Ten jasnowłosy olbrzym od lat sprawiał uczonym niemałe problemy. Co to za język, jakim się posługuje? Kim on jest – bardzo wysokim północnym? Półorkiem? Chorym umysłowo żeglarzem z Pkcuszcza? A może przybyszem z innego świata? Vespuccianie też niegdyś sprawiali podobne problemy, ale ich było wielu, Björn był sam jeden. Skąd on się wziął? Pewnego dnia tylko przyszedł na targ w jednej z wsi niedaleko Bridgetown i powiedział donośnym głosem „Jeg være sulten!”, co po kilku miesiącach badań udało się rozszyfrować jako „Ja być głodny!”, skąd zresztą jego przydomek.

W końcu i on wyszedł z podziemi areny. Górował nad prawie każdym ze swoich oponentów, ale kucająca dziewczyna jeszcze bardziej podkreślała jego niecodzienny wzrost. Głodny Wiking zrzucił z pleców skórę niedźwiedzia, którą zawsze okrywał się między walkami. Odpiął jeden z pasów, na ziemie upadły co najmniej trzy topory, róg wojenny i z pięć małych sztylecików. Pozostawił przy sobie tylko jedną, małą siekierkę, dwa wysuszone śledzie oraz gruby nóż kuchenny. Björn miał nieprzyjemny nawyk zabierania noży z kuchni. Nikt nie wie po co i dlaczego, ale nikt nigdy nie próbował się spytać. Nawet pomijając fakt, że nikt nie mówił w jego języku, a on nigdy nie chciał się nauczyć tutejszego.

Czarodziejka lekko się odsunęła i chwyciła za swój dziwny sztylet. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, w całkowitej ciszy, którą przerwało dopiero groźnie brzmiące, ponure „Hej” z ust wikinga, połączone z łagodnym machnięciem ręką na powitanie. Wtedy zabrzmiał róg, sygnalizujący początek walki.

Tłum patrzył ze skupieniem, jak jasnowłosy olbrzym powoli wyciągnął jednego ze śledzi i zaczął go jeść przed twarzą zdenerwowanej dziewczyny. Ta, bez chwili namysłu, wypuściła błękitną wiązkę w kierunku Jørgensona. Gigant błyskawicznie odskoczył i, jeszcze w trakcie odskoku, sięgnął lewą ręką po toporek. Czarodziejka widząc ruchy wikinga szybko zamroziła mały kawałek ziemi pod jedną z jego stóp, lekko wytrącając go z równowagi. Dało jej to bardzo cenny czas na wyjście z zasięgu długiego ramienia przeciwnika. Po nabraniu stabilnej pozycji Björn w mgnieniu oka rozpędził się do niebywałej prędkości. Dziewczyna zdążyła jedynie zbić sztyletem ostrze topora, minimalnie unikając ciosu. Jasnowłosy olbrzym zdawał się tym nie przejmować – wykorzystując pęd własnego ciała zrobił lekki obrót i machnął drugą ręką tam, gdzie ostatnio widział głowę czarodziejki.

Masywna pięść przeleciała przed wymalowaną na biało twarzą wyspiarki. „Mordercza śnieżka”, jak to zwykł ją przezywać lord admirał Damian, nie spodziewała się jednak do tego szybkiego, ponownego ciosu topora. Gdyby nie odruchowo wystawiony wprzód nóż pewnie miałaby teraz siekierę w klatce piersiowej. Rzecz jasna areny chronią bardzo silne zaklęcia, każdy z gladiatorów dodatkowo jest „pokrywany” magicznym pancerzem, dzięki czemu przeważnie nikt nie umiera. Kładłbym jednak nacisk na „przeważnie”. Zwłaszcza w walkach Głodnego Wikinga.

Każdemu atakowi Björna towarzyszyły krzyki zebranych na trybunach ludzi. Nie było nigdy tajemnicą, że Jørgenson wiele robi na pokaz. Lubił efektowne, ale nie do końca efektywne manewry. Dla przykładu: po chwili odpoczynku znowu pobiegł w stronę czarodziejki, wyskoczył tuż nad lodowym pociskiem i uderzył nogami w brzuch dziewczyny. Po tym ruchu oboje leżeli przez chwilę na ziemi. Wiking może by wstał szybciej, gdyby faktycznie upadł na piach, a nie na oblodzony fragment areny, który wymalowana wyspiarka zdążyła stworzyć pod przewracającym się gigantem.

Momentami walka przypominała pojedynek dwóch bestii w klatce. Czarodziejka raz wyglądała na polującego jaguara, innym razem odskakiwała i kucała jak żaba lub szympans. Jørgenson natomiast machał rękami niczym opasły niedźwiedź, a szarżował jak upity carskim spirytusem wół. Dawało to ciekawy kontrast – turniej miał miejsce w prawdopodobnie najbardziej cywilizowanym mieście Wschodniego Królestwa. W sercu przepychu niedźwiedź walczył z jaguarem.bjornfight

Wiking jednak miał już dosyć magii. Chwycił nóż kuchenny w drugą rękę i po raz kolejny zaszarżował na dziewczynę. Ta była już wyraźnie wyczerpana, ale starczyło jej sił na kilka bardzo istotnych zaklęć. Gdy Björn biegł czarodziejka pokryła swą broń dziwną warstwą… naprawdę nie wiem czego. Przypominało to jakby płynny lód. Tuż przed ciosem wypuściła malutki pocisk w jedną z nóg wikinga, a następnie przemknęła pod drugą. Wiedziała, że strzał wymusi na przeciwniku reakcję, co otworzy niewielkie okno do kończącego ataku. Przy zwinnym uniku wykonała lekkie cięcie, prosto w łydkę jasnowłosego olbrzyma. Ostrze sierpowatego noża rozszarpało kawałek spodni i, co niebywałe, biorąc pod uwagę obecność magicznych zbroi, zostawiło małą ranę.

Głodny Wiking stanął oszołomiony. Wyglądał na coraz słabszego, chwiał się z każdym, płytkim oddechem. Jego już i tak blada skóra przybierała jeszcze jaśniejszy odcień, a w niektórych miejscach żyły nabierały nienaturalnego, jasnoniebieskiego koloru. Wyspiarka po raz pierwszy w tej walce w pełni się wyprostowała i, wyraźnie zdziwiona, spojrzała w stronę przeciwnika. Na jej twarzy pojawiło się nieopisane przerażenie. Podbiegła do Björna, rzuciła się pod zaciętą nogę i zaczęła panicznie coś przy niej robić.

Po chwili na arenę weszło sześciu strażników i dwóch turniejowych czarodziejów. Stróże szybko odciągnęli dziewczynę od wikinga, magowie natomiast rozpoczęli tajemnicze inkantacje. Zdawało się, że ocieplali jego ciało za pomocą magii.

Nie było zwycięzcy w tym pojedynku. Głodny Wiking przesiedział resztę zawodów przy kuchennym kominku. Wyziębiony zjadł wszystkie ryby, jakie tego dnia sprowadzono do Bridgetown. Czarodziejkę z południa czekało jednak coś znacznie gorszego, aczkolwiek wobec niej nie wyciągnięto żadnych bezpośrednich konsekwencji (przynajmniej poza dyskwalifikacją). Odkryto bowiem, iż jedynie tymczasowo przebywa w mieście, a jej opiekunem jest nikt inny, jak sam lord admirał Damian…

następny

poprzedni