Dzieło sztuki autorstwa Lorda Admirała Damiana z Pkcuszcza – Radnego Mostowego, dowódcy Floty Królewskiej oraz najlepszego żeglarza, o jakim ktokolwiek kiedykolwiek napisał, pisze i będzie pisał.
Tom siedemnasty, pisany w formie dziennika pokładowego

Ósmy dzień kośnia, 1025 rok po przybyciu północnych

Biała Twierdza, widok jej szarych od brudu murów zawsze działa na mnie kojąco. Może nie tak kojąco, jak noc z elfią tancerką w portowej karczmie szum morza, ale daleko nie odbiega. Gdy spoglądam na jej ogromne wrota, pokryte złotymi ornamentami, codziennie pięciokrotnie czyszczonymi z wszelakich nieczystości, jakie przenoszą się w samym tutejszym powietrzu; kiedy obserwuję wzbijające się w niebo baszty, górujące nad miastem niczym sam Niewidoczny nad swym ziemskim stworzeniem; jak tylko wdycham tę woń perfum, sprowadzanych z zachodnich krańców Piaskowego Sułtanatu, ale kupowanych od hargardczyków, bo Pakt to rabuje i potem tamtejsi ludzie wszystko sprzedają po zaniżonych cenach – wtedy czuję w głębi serca, iż rzeczywiście żyję w najwspanialszym mieście znanego mi świata. Nie obchodzą mnie strzeliste wieże i zakręcone ścieżki leśnego Var’sa; mam gdzieś nieskończone aleje domów i brukowanych ulic Hargard Port; męczy mnie już widok złocistych kopuł i przeludnionych straganów Al-Embor’c. Nie, to wszystko blednie niczym studenci Uniwersytetu Magicznego w Noyl na myśl o niezapowiedzianym kolokwium zaliczeniowym z propedeutyki czarodziejskiej – blednie w obliczu wspaniałości Bridgetown. Nie jest może zorganizowane, ludzie są denerwujący, każdy kradnie od drugiego, uśmiechając się mu prosto w twarz, ale na tym polega jego urok. Niech wejlandczycy mają swoje zorganizowanie i uczciwość, my tu w żyjemy po prostu normalnie!

Musiałem się dziś udać na spotkanie Rady, a sama myśl o tym może doprowadzić do samobójstwa. Ale no nie wypada mi się teraz zabijać, nie? Ruszyłem więc. Wszedłem przez jedne wrota, później następne, i kolejne, każde piękniejsze od poprzednich. Gdy wskrobałem się (no, mój wierzchowiec się wskrobał, ale to szczegóły) po pochyłej, brukowanej drodze mogłem znów przypatrzeć się przecudnym ogrodom, do których co chwila sprowadzano coraz to bardziej egzotyczne rośliny. Brakuje jeszcze, żeby tu palmy dali. Ja to bym zbudował gdzieś przy brzegu morza taki wielki falochron, a wzdłuż niego deptak, po którym ludzie chętnie by spacerowali. A do tego wszystkiego palmy, tak zwisające nad tym deptakiem, dające cień zmęczonym. Szkoda tylko, że za zimno u nas na palmy. No cóż.

Dotarłem do kolejnej bramy – ta już stała otworem, bo zwyczajnie nie było sensu na co dzień jej zamykać. W końcu prawie nikt przez dolne wrota nawet nie przechodzi, a tak to jeszcze by się zawiasy zepsuły i cały czar tego arcydzieła rzeźbiarskiego by prysł. Bo oto w drewnianych drzwiach, grubych niczym moja synowa po rodzinnym objedzie, stworzono niebywałą płaskorzeźbę – panorama miasta i jego murów, nad którą góruje nie Biała Twierdza, ale dwóch kolosów, trzymających razem w swych dłoniach herb Bridgetown.

Jeden z nich, o twarzy skrytej pod kapturem, a ciele tak pięknym, że nawet ja, pomimo mojej niezaprzeczonej miłości do wszystkich kobiet, czułbym pociąg do niego – oto i specyficzny wizerunek Niewidocznego. Przeważnie Go przedstawiamy jako przymrużone oko lub prosty okrąg przecięty poziomą kreską. Zresztą tutejsza interpretacja wzbudziła początkowo mnóstwo kontrowersji, ale ja muszę przyznać, że lubię to przedstawienie. Przynajmniej jest to coś bardziej materialnego.

Drugi z kolosów na płaskorzeźbie stoi natomiast z berłem w ręku i koroną na głowie – oczywiście chodzi o monarchę. Z tego względu Rada nie cierpi tych drzwi, przynajmniej odkąd król przeniósł stolicę do Vilogardu. Mi tam nie przeszkadza, przynajmniej mamy więcej miejsca dla siebie. Choć jak widzę te wszystkie przekręty radnych to czasem tęsknie za naszym władcą i jego przykładnością.

À propos przekrętów – i w tym właśnie momencie piękno Bridgetown zostaje zasłonięte przez najgorsze, co me ukochane miasto ma do zaoferowania – politykę. Mijając aleję posągów (która choć ładna, to nieistotna dla moich rozważań w tym momencie), potem przechodząc przez zadziwiająco skromne drzwi, a następnie błądząc korytarzami pełnymi lepiej i gorzej wykonanych portretów rodzin radnych, dochodzi się do prawdziwego serca Wschodniego Królestwa. Choć jak teraz się nad tym zastanawiam, to określenie „głowa Wschodniego Królestwa” by tu bardziej pasowało… nie wiem, niech zostanie w tym miejscu tak, jak jest, a później będę naprzemiennie wykorzystywał oba określenia, co wprowadzi jeszcze większy chaos do moich przemyśleń, ha ha!

Samo to pomieszczenie sprawia, że po moim ciele rozchodzi się nieopisana niechęć. Gdy tylko dostrzegam w oddali 27 zdobionych krzeseł i przypominam sobie, że jedno z nich należy do mnie, a miejsce obok do tego zgreda Melionisa, to naprawdę tęsknię za wojną z orkami. Nie żebym nienawidził „naszego wspaniałego lorda arcymaga” za samo to, że jest starym, zrzędliwym czarodziejem. Nienawidzę go za to, że jest jeszcze okropnym oszustem i złodziejem (niektórzy się śmieją, że pewnie już w Akademii Magicznej ściągał na egzaminach i podkradał pióra), spiskowcem, dupkiem, a do tego zboczeńcem (i nie obchodzi mnie, że nie ma dowodów – do stu tysięcy hektarów pól uprawnych, wystarczy spojrzeć tylko na jego twarz!).

Zawsze obnosi się ze swym płaszczem zarzuconym na plecy, ręce wyjęte z rękawów. Musi przecież pokazać swoje zdobione rękawice w całej okazałości. Normalny czarodziej to boi się nawet zakładać złoty pierścionek na palec, bo magia tak dziwnie reaguje z metalami (choć nie przesadzajmy – złoty pierścionek nikogo nie zabije), a ten se kurde łazi w płytówkach. Ale to nie znaczy, że jest tak świetnym magiem, po prostu kupił gdzieś w Sułtanacie specjalnie dostrajaną zbroję. Drogie to jak nie wiem, prawie nikt w Królestwie ich nie używa, bo pieniędzy nie mamy. Ba, w Sułtanacie nawet prawie nikt ich nie używa, bo pieniędzy nie mają, a tamtejszy podrzędny kupiec zarabia w tydzień więcej, niż ja w rok! Wejlandczycy za to lubią te zbroje, choć mało u nich magów. Inna sprawa, że Pakt masowo rabuje tego typu zbroje, podobnie jak wcześniej wspomniane perfumy.

Żadne posiedzenie Rady niestety nie może odbyć się beze mnie, a przynajmniej tak twierdzi Najwyższy Radny Arred. Zawsze się denerwuje, gdy się spóźniam… w sumie, ja się zawsze spóźniam… powiedzmy, że zawsze się denerwuje, jak przychodzę.

Ruszyłem w kierunku 27 krzeseł, przechodząc pod przepięknymi łukami, mijając całe kolumnady, spomiędzy których prześwitywały wspaniałe, pozłacane posągi z marmuru. Cieszyłem się, że posiedzenie jest późnym wieczorem, bo bym pewnie nic nie widział w oddali – za krzesłami urzekały malownicze witraże w gigantycznych oknach. Choć jak teraz się zastanawiam, to gdyby robić te posiedzenia o wschodzie słońca, to bym nie widział 27 krzeseł Rady, przez co nie nachodziłyby mnie tak szybko myśli samobójcze. Hmm… trzeba by o tym wspomnieć na następnym spotkaniu.

Jak mijałem innych radnych, przerywając tym samym ich dotychczasowe rozważania, moją uwagę przykuł zgniły wyraz twarzy Melionisa, podkreślony krótkim wąsikiem i wysuszonymi od nadużywania magii wargami. On to chyba nigdy się nie uśmiecha, nawet jak wszystko idzie zgodnie z jego planem. A przeważnie ten plan to przejęcie władzy, cwaniak pewnie chce zostać Najwyższym Radnym. Nie wiem jak Arreda się pozbyć, szkoda, że nie jest jak swój syn – młodziak Francis to by z rapierem na vespucciańskiego żołnierza szturmowego wyskoczył, ale Arred ma wszystko wyliczone, dopięte na ostatni guzik. Chyba tylko on potrafi przetrwać spiski Melionisa. Rektor Akademii Magicznej w Nerdsville specjalnie oddelegował naszego lorda arcymaga do Rady Mostowej, żeby nie przejął władzy na uczelni. Może też wiedział, że w Radzie nie uda mu się niczego zdziałać…? Nie, oni tam też myślą tylko o sobie. W sumie czarodziej z Nerdsville jako Najwyższy Radny to pewnie by nawet był korzystny dla rektora.

Skomplikowane to wszystko, ja ze wsi rybackiej jestem – spiski, zamachy i wielka polityka to rzeczy dla małych dziewczynek, co się boją zimnej, morskiej wody, a nie dla mężczyzn z Pkcuszcza!

Ale wracając – gdy tylko zająłem swoje miejsce (kazałem oparcie zrobić w kształcie kotwicy – niby niewygodne, ale jakie piękne! No i nigdy się już nie pomylę, ha ha!) Najwyższy Radny Arred powiedział do mnie:

– Chociaż na posiedzenia dotyczące Was moglibyście się nie spóźniać, lordzie admirale.

– Gdybym wiedział, że posiedzenie dotyczy mnie to bym w ogóle nie przychodził – odparłem wesoło i szczerze. Co niby mi zrobią? Dadzą zakaz uczęszczania na arenę w Bridgetown?

Tak wtedy myślałem, nie wpadłem jednak na to, że faktycznie mogliby taki zakaz wprowadzić. Nie dla mnie, rzecz jasna, w końcu jestem lordem admirałem! Wprowadzili taki zakaz wszystkim członkom Rady. Mi za to kazano jak najszybciej wyruszyć na północ, aby znaleźć jakiegoś sorjańskiego maga i zostawić moją południową czarodziejkę pod jego opieką. Nie wiem nic o sorjańskich magach, ani gdzie takowych znaleźć, ale Arred z Melionisem uznali (a reszta przytaknęła – oj, młody lordzie Adrianie, jeszcze Ci odpłacę za to! Skryba! Jak skończysz pisać to pokaż lordowi Adrianowi cały ten rozdział, niech wie, że ja mu jeszcze odpłacę za to!), iż będzie adekwatnym, abym to ja poprowadził wyprawę do naszych niskich, pijanych sąsiadów.

I w ten oto sposób w przyszłym tygodniu ruszam na północ. Szkoda, że port w Naszportzamarzaodpoczątkujesienidokońcawiosnyjańsku zamarzł już całkowicie, bo statkiem byłoby dużo szybciej. Może spróbuję popłynąć do mego wspaniałego acz biednego Pkcuszcza? Pomyślę.

Możecie teraz się zacząć zastanawiać „Dlaczego nie jestem zdenerwowany na zakaz wstępu na arenę”? Pomijając fakt, że w sumie i tak zbyt często na nią nie chodziłem (ale nawet lubiłem te rzadkie wizyty) jest jeszcze jedna ważna sprawa. Melionis też nie może już na nią wchodzić! Muahahahahahahahahahahahahahahahahaha-khe, khe, khe [długi kaszel od śmiechu]…

Tak, ten śmiech i kaszel też masz zapisać! Żeby było realistycznie, kurde!

następny

poprzedni