Dzieło sztuki autorstwa Lorda Admirała Damiana z Pkcuszcza – Radnego Mostowego, dowódcy Floty Królewskiej oraz najlepszego żeglarza, o jakim ktokolwiek kiedykolwiek napisał, pisze i będzie pisał.
Tom siedemnasty, pisany w formie dziennika pokładowego

Dwudziesty dzień kośnia, 1025 rok po przybyciu północnych

W sumie jak na spontaniczną podróż do Pkcuszcza, licząc ze zdecydowanie zbyt długimi przygotowaniami, to nawet nam szybko poszło. Ma ukochana Mirabelka musiała jednak pozostać w Bridgetown – w końcu nie wiem, ile czasu mi zajmie podróż na terytorium byłego Carstwa, a na pewno tej przepięknej łodzi nie zostawię w brudnym porcie rodzinnego miasta.

Pkcuszcz, zarówno z lądu jak i z wody, widać bardzo wcześnie w oddali. Ma on bowiem jeden bardzo charakterystyczny element – na pagórkach wokół niewielkiej zatoczki, gdzie leży to miasteczko, wiją się niemalże szpalery wiatraków, prężnie pracujące przy nieustających wiatrach północnego Królestwa. Co ciekawe sam nigdy nie byłem przy tych młynach, a dobre kilkanaście lat spędziłem w zamku tuż obok nich. Inna sprawa, że nigdy mnie to nie interesowało, niech chłopi się zajmują tym mieleniem czy co oni tam robią. Ważne, żeby podatki płacili i jedzenie było w państwie, wszystko inne jest dla mnie obojętne.

Nasz skromny statek, Lansjer, zacumował przy największym z Pkcus… Pkcuszczowskich(?) nabrzeży, bo choć od Mirabelki był na oko trzy razy mniejszy, to i tak znacznie przerastał tutejsze łódki. A lepiej nie ryzykować z tymi sprawami. Pkcuszcz bogatym miastem nie jest, przynajmniej odkąd Carstwo upadło, więc pewnie od dawna nie pogłębiali portu.

Po zejściu na ląd przywitały mnie dwie rzeczy, z czego tylko jednej na dobrą sprawę się spodziewałem. Okropny smród to standard w tego typu nabrzeżach, a zwłaszcza w takiej niewiele już znaczącej mieścinie. Ale spojrzenia tutejszych, gdy ujrzeli moją południową czarodziejkę – to mnie trochę zdziwiło. Patrzyli na nas, jak na jakiegoś handlarza, który przyprowadził niewolnicę na sprzedaż. Strasznie mnie to oburzyło, w końcu niewolnictwo już u nas oficjalnie nie istnieje od dobrych 200 lat. Co prawda w rzeczywistości ustało dopiero sześć lat temu… oficjalne od ponad 200 lat go nie ma! I niech nikt nie gada inaczej!

Niemniej spojrzenia plebejuszy ustały, gdy tylko ujrzeli mą przewspaniałą szarfę admiralską z masą medali i orderów. Zrozumieli, iż między nimi stąpa ktoś ważny, ktoś, kto nie para się niewolnictwem. No i dziewczyna szła wyprostowana tuż obok mnie, tak jednak niewolnica by się nie zachowywała. Ogólnie nie rozumiem po co tyle miejsca poświęcam tej bezsensownej kwestii domniemanego bycia niewolnicą. We Wschodnim Królestwie nawet jak mieliśmy niewolników to głównie braliśmy północnych i orków, a nie ludy z południowych wysp. Chociaż może im przypomina orczycę? Skoro mnie nie rozpoznali natychmiast, po samej mej majestatycznej aparycji i jeszcze majestatyczniejszej brodzie, noszonej na wspaniałej twarzy prawdziwego żeglarza, to i niską, ciemnoskórą dziewczynę mogą pomylić z umięśnioną, agresywną orczycą. W sumie w obu przypadkach są to zabójcze kobiety. Orczyca wyrwie ci ręce, jak ją wkurzysz, a moja przyjaciółka z przymusu zmrozi ci krew w żyłach. Dosłownie. Swoją drogą biedny Björn. Nawet jeśli magom udało się go uratować w porę, czuć jak zamarzasz od środka. Brrrrr, nie dla mnie takie rzeczy. Musze przekazać wnuczce, żeby trzymała się z daleka od wszelkiej magii związanej z zimnem na tej całej uczelni. Niech się nauczy tam czegoś pożytecznego, mnóstwo tego jest, jak np. podgrzewanie wody… no nie mam więcej pomysłów, ale mnóstwo tego jest.

Standardowo odbiegam od tematu – uznałem, iż na noc zatrzymam się w starym zamku rodzinnym, odwiedzę syna i w ogóle. Dawno w Pkcuszczu nie byłem, a i służącym trzeba dać trochę czasu, żeby przeładowali wszystko ze statku na konie. A dlaczego nie wozy? Bo podobno w Carstwie mają węższe drogi, specjalnie, żeby wróg nie mógł wjechać tam z wozami. Inna sprawa, że te węższe drogi teraz są w większości pokryte dwumetrową warstwą śniegu, więc tak czy inaczej konie lepsze, pewniejsze.

Wychodząc już w stronę zamku (który był troszkę za murami samego miasta, ot pozostałość po starych czasach, gdy warownie budowaliśmy obok wsi i pól uprawnych, bo i tak w niej mieszkał tylko władca tych terenów, a chłopi niech się martwią o siebie) napotkałem kolejny, obok wiatraków, charakterystyczny element Pkcuszcza – głupka wioskowego Wasyla. Nie wiem ile on już ma lat, ani jak to robi, że się tak dobrze trzyma, ale cholera jak byłem młody to wyglądał równie okropnie. Tylko może włosów na czubku głowy miał więcej. Minimalnie więcej.

Wtem po mojej głowie przeszła bardzo skomplikowana seria myśli i powiązań, w wyniku której ostatecznie doszedłem do bardzo istotnego wniosku: „Hej, Wasyl to sorjanin” i natychmiast się go zapytałem:

– Wasyl, nie jesteś ty może magiem, co zna się na zimnie?

Na wpół pijany północny spojrzał na mnie swymi przekrwionymi oczami, ale nie zajęło mu wiele czasu dostrzeżenie dziewczyny. Wtedy, oglądając zdziwioną czarodziejkę od stóp do głowy, całkowicie mnie zignorował i pokazał swe spróchniałe oraz przerzedzone zębiska. Zataczając się podszedł do mojej mroźnej koleżanki, zaczesał w tył swe okropne, przetłuszczone włosy, a brwi poprawił obślinionymi palcami.

– Dla paniki to ja mogje być i carskim arbalisternikiem – rzekł, wskazując na nią w bardzo nieudolny, zawadiacki sposób.

– Arba- kim? – spytała zakłopotana dziewczyna. Swoją droga nieźle już mówiła w naszym języku, jak na kogoś, kto nie spędzał wiele czasu nad nauką.

– No… a może to było arbalista… albo arbalister… arbalisterier… arbalistnik? Hmm… – te rozmyślania trwały trochę, aż palnął. – Takim chopem, co jeno arbalest trzymie.

– Dobra, czyli magiem nie jesteś? – w sumie zastanawiam się teraz, jak to dyktuję, po co tyle czasu spędziłem na rozmowę z Wasylem?  Oczywistym było, że nie zna się ani trochę na magii. Albo w jego przypadku to w ogóle na czymkolwiek, co nie jest kradzieżą pustych, nikomu niepotrzebnych beczek, których potem używa jako przenośnego domu i nazywa imieniem swojego zdechłego psa.

– Carscy magowie to byli nieźli. Wujaszek kiegdy powiadał o takim jednym, Abramow mu chyba było, ale samego jemienia nie pamiętam. Podobno dobry był w te klocki.

– Wiele mi to nie pomaga, przecież może już być martwy, jak większość waszego Carstwa.

– Ej, chwila, to Carstwo upadło? – w końcu odwrócił się do mnie, a w jego oczach widać było całkowitą szczerość i smutek. Normalnie bym się przejął, bo zdarza mi się współczuć biednym, ale on o upadku Carstwa zapomina codziennie. Jakby jakiś mądrala się znalazł, to by pewnie powiedział, że sam wypiera z pamięci to okrutne wspomnienie. Za pomocą mocnego alkoholu, rzecz jasna.

Wolałem ulotnić się, zanim Wasyl przeszedł w zaawansowane stadium rozpaczy. Jeszcze by mnie zaczął przytulać, a wolę jednak nie brudzić sobie mego płaszcza. Złapałem moją południową czarodziejkę za rękę i ruszyliśmy prosto do zamku. Mam tylko nadzieję, że synowi już przeszło po ostatnim…

.

.

.

No pewnie, że to każę pisać w drodze do zamku. A kiedy niby miałbym to robić?

poprzedni