Prolog

część pierwsza

– W Carstwie to było najlepiej – nostalgicznie skomentował tarczownik Dymitr, opróżniając kolejną, półlitrową butlę czegoś, co tutejsi nazywali „Wodą Północy”. – Spirytusu więcej, śniegu mniej – kontynuował wywód. – Na dodatek nie trzeba było wszędzie rozpalać ognisk, żeby tylko alkohol nie zamarzł, a, jak wszyscy doskonale wiemy, jeżeli alkohol zamarza, to już się zaczyna robić nieprzyjemnie.

Na chwilę zawiesił głos, jakby czekał na potwierdzenie ze strony innych ludzi w karczmie. Nikt nie zareagował, ale to nie powstrzymywało weterana z północy.

– Szkoda tych wspaniałych miast, których nazwa nie mieściła się na sześciometrowym drogowskazie; tych górskich tuneli, gdzie jak skręciłeś w złą odnogę to trafiałeś na żyłę dziwnego minerału, po którym ludzie tracili włosy, a później umierali. Ale najbardziej szkoda spirytusu – po tych słowach spojrzał na kolejną butlę, którą podstawił mu karczmarz. – Bo to, co oni tutaj nazywają carskim spirytusem to w mordę cara woda mineralna, nie alkohol – wziął butlę w dłoń i wypił jej całą zawartość jednym, wielkim haustem.

Sorjanin przetarł twarz i skomentował:

– Co nie zmienia faktu, że zawsze warto wypić jedną, dwie, albo piętnaście butelek… – szturchnął na wpół przytomnego chłopaka, ledwo siedzącego obok. – Nigdym jednak nie zapomnę naszych wspaniałych wojsk – wstał ze stołka i odwrócił się od lady, mocno wymachując przy tym rękami. – Ruchome ściany tarcz; obok niemalże nadzy tundrowi zapaśnicy, którzy dopiero co wrócili z porannego sparingu z niedźwiedziami. A nad tym wszystkim – złapał pobliskiego mężczyznę za szyję i przytulił do siebie, niby chcąc mu coś pokazać w oddali – smoki!

Nagle cała karczma ożyła. Znużeni przydługimi historiami tarczownika w końcu zainteresowali się tym, co miał do powiedzenia.

– I to nie byle jakie smoki – jeno Carskie Smocze Machiny Wsparcia Ogniowego! Wytresowane smoki w drewnianych pancerzach! Tera kto zapyta: dlaczego drewnianych, a nie choćby stalowych? Ano bo przeważnie w Carstwie smoków było więcej niż piniędzy, więc się oszczędzało na wszystkim, co możliwe. Ale panie, jaki mechanizm był – dalimy tam z kilkanaście bloczków na wodzach, coby jak dwóch silnych chopów mocno za nie pociągnęło, to smok czasem nawet zareagował – po czym obleśnie się zaśmiał. – Zawsze jednak mnie wszyscy pytajo: jak wyście tam, w mordę cara, smoki tresowali? A tu to panie się już inna historyja zaczyna…

Dymitr zrobił bardzo długą przerwę. Ludzie zaczęli się nawet zastanawiać, czy nie zasnął na stojąco. W końcu wypił tyle alkoholu, że nawet dorosłego niedźwiedzia by powaliło. Ale był północnym, sorjaninem. Niektórzy jak spotkają jednego z nich, co nie jest pijany, to stawiają w tym miejscu kapliczki i ołtarze. Znak od Niewidocznego – mówią – równie mało prawdopodobne, co wygranie czegokolwiek wartościowego w dorocznej Loterii Królewskiej. Odbiegam jednak od tematu – po chwili tarczownik kontynuował opowieść, choć chyba faktycznie lekko przysnął:

– Pewnego razu dwaj zawodowi łapacze i treserzy smoków przyszli do naszego domu. Babuszka przywitała ich jak należy – chlebem i spirytem – Dymitr obleśnie zaśmiał się w twarz przechodzącemu obok młodzieńcowi. – Nasza sabaka (jak wy to tutaj mawiacie – pies, da?) skoczył im do stóp, liżąc brudne od śniegu i wódki buty. Starszy z nich, Jurij, był „mózgiem zespołu”. On zawsze planował gdzie, jak i kiedy smoka złapać. Imienia młodszego zapomniałem, wszyscyśmy na niego wołali „Brat”, ale u was to chyba dokładniej by było mówić „Szwagier”. Już nawet nikt nie wie, czyim on szwagrem był, a czyimś był. Kto wie, może to nawet mój szwagier? – znów się zaśmiał, choć tym razem trochę mniej obleśnie. Nie zmieniło to faktu, że przy śmiechu opluł dwóch strażników przy stole, którzy akurat mieli przerwę.

Końca opowieści nie było widać, ale o smokach zawsze przyjemnie się słuchało. Zwłaszcza o smokach w byłym Carstwie, głównie aby zobaczyć co bezsensownego tam wymyślili.

– Niemniej jednak przyszli i nam zaczęli opowiadać, jak to chcieli dorosłego smoka złapać. Jażem się spytał: Dorosłego? Młodych wam nie starcza? Żeby było ciekawiej taka była prawda – młodych i piniędzy coraz mniej, a na wojnę trza było się szykować. Wyście tu frajerzy na południu siedzieli w ciepełku, ale żeście nie wiedzieli, że Carska Armia się na was gotuje – groźnie przejechał spojrzeniem po całym pomieszczeniu. – Tak czy inaczej mówili nam, jak to wytropili jeno smoka.

Bydle takie wielkie, że Szwagier aż zapasowy alkohol upuścił, a Szwagier to nigdy nic nie upuszczał. A zwłaszcza alkoholu trzymał się jak… no jak coś, co mocno trzyma się czegoś innego. W porównaniach nigdy za dobry nie byłem – wziął ogromny łyk z kufla, zabranego przed chwilą jednemu z gości karczmy. – Cały dzień planowali jak bydlę złapać, a gdy przyszło co do czego to jaszczur ich złapał. Wtedy Szwagier miał wpaść dopiero na pomysł, żeby upić smoka spirytem. Ja nie wiem, czy to opłacalne, spiryt drożał wtedy z dnia na dzień. Nie wiem też, jak oni niby przeżyli tamto spotkanie – nie chcieli nigdy dopowiedzieć co było dalej. Ja tam myślę, że oni po prostu cały dzień chlali pod jaką zaspą i teraz się tylko chwalą.

– Bardzo ładne opowiadanie, ale ja tylko chciałem oddać pożyczony nóż – tarczownikowi przerwał mocno zdezorientowany chłopak, stojący cały czas przy ladzie.

Dymitr szybko do niego podszedł, złapał oburącz za policzki, przystawił swoją głowę do jego i cicho powiedział:

– Wiesz ty kto mje ten nóż dał? Sam Car, Grigorij Siergiejewicz Karazow, ostatni władca najwspanialszego państwa na Gruncie! Dał mi go za zasługi w bitwie… – siadł na stołek, głęboko przy tym wzdychając. – W Carstwie to było najlepiej – opróżnił kolejny kufel, zabrany losowemu przechodniowi – Spirytusu więcej, śniegu mniej… – padł głową na ladę i zaczął okropnie chrapać.

– Nie przejmuj się młody, on tak zawsze – skomentował siedzący obok łysy mężczyzna. – Wielem w życiu podróżował, ale jedno jest niezmienne – jak w karczmie ktoś opowiada o Carstwie, to musi to być Dymitr – poklepał tarczownika po plecach. Ten na chwilę się zbudził, wybełkotał coś w swoim języku i znowu zasnął.

– Skończyłeś już pić? – wysoki, kobiecy głos zabrzmiał w karczmie. Wszyscy obrócili się w stronę wejścia, gdzie stała młoda dziewczyna w szatach charakterystycznych dla magów z Nerdsville.

– Oho, obowiązek wzywa – mężczyzna przy ladzie z uśmiechem wstał, zapłacił karczmarzowi i skierował się do drzwi.

– Żona? – zapytał jeden z obecnych.

– Heh, chciałbym, żeby moja żona tak wyglądała – odpowiedział wychodząc z karczmy razem z dziewczyną.

Słońce leniwie wstawało, przebijając się pojedynczymi promieniami przez gałęzie drzew i załamując się pod coraz rzadziej spadającymi kroplami deszczu. Całą noc padało, ale najwidoczniej już zaczynało przechodzić.

Mała mieścinka, której nazwy szczerze nie pamiętam (i tak istotne to nie jest, nie?) budziła się do życia. Większość tutejszych to drwale i flisacy – w Bridgetown na wschodzie drewno zawsze było potrzebne. Nowe, jeszcze większe okręty bojowe, ozdobne meble, altanki do ogrodu, w zasadzie wszystko, co tylko przyszło do głowy. Byle tylko było bezsensownie drogie. Niektórzy powiadają, że swego czasu ktoś nawet sprzedawał tamtejszym drzazgi po idiotycznych cenach. Nie wiem, czy to prawda, ale znając burżujów z Bridgetown można spokojnie powiedzieć, że jest to co najmniej prawdopodobne.

– To jak tam, czarodziejeczko? Zdecydowałaś się? – mężczyzna spytał się swojej towarzyszki, poprawiając tym samym spodnie i sprawdzając, czy nikt mu nic nie ukradł.

– Można tak powiedzieć – niepewnie odpowiedziała, chowając ręce w rękawach.

– Zimno ci? Dobrze wiesz, że chętnie ocieplę atmosferę.

– Nie zaczynaj znowu, dobra?

– Ech… zero zabawy. To co wymyśliłaś? Wracamy do Bridgetown czy dalej chcesz łazić po okolicy bez jakiegokolwiek planu? – gdy tak szli, mężczyzna zatrzymał wzrok na sklepie miejskiego lutnika. – Gdybym tylko nie przegrał tego zakładu z elfką… – mruknął pod nosem.

– Znalazłam nam robotę – z entuzjazmem odpowiedziała dziewczyna.

– Robotę?

– No, pracę. Będzie fajnie, będzie przygoda!

– A nie lepiej by było wrócić do cywilizacji? – słysząc te słowa przechodzący obok ludzie krzywo spojrzeli się na dwójkę podróżników. – Poza tym ty chciałaś przecież znowu iść na studia magiczne, nie?

– I wciąż chcę, tylko lato dopiero co się zaczęło, więc teraz zajęć nie ma, a z rekrutacją wszystko rodzice już mi załatwili. Co ciekawe gdy im powiedziałam, że wracam do domu natychmiast zasugerowali, żebym lepiej wróciła do Akademii…

– Ta, nie mogę zrozumieć dlaczego mieliby tak zareagować – sarkastycznie skomentował. – To co to za robota wtedy?

– Jest kilka, ale najbardziej mi się spodobała ta – dziewczyna podała swojemu towarzyszowi kartkę papieru z prostymi rysunkami i opisem pracy.

Piniądze, dużo piniędzy!

Wystarczy zabić smoka.

Co do szczegółów gadać z Samborem

– Niesamowity opis… Naprawdę chcesz polować na smoka? Wiesz, jak zginiesz to kto mi będzie płacił?

– Jak zwykle, zero entuzjazmu.

– Po prostu ty wyrabiasz normę za nas oboje – lekko się uśmiechnął. – A jakie są te pozostałe prace?

– Nic szczególnego – zabić szczury w piwnicy, znaleźć zaginiony medalik jakiegoś szlachcica. Jedna też coś mówi o dziwnym duchu, nękającym okolicznych drwali. Pewnie wkurzyli coś, co chroni te lasy – o dziwo na chwilę przestała mówić, a to nie zdarzało się jej zbyt często. – To co? Idziemy na smoka?

– Jak mi wyjaśnisz dlaczego polowanie na smoka jest lepszym pomysłem, niż zabijanie szczurów w piwnicy to nie ma sprawy.

– To świetnie, chodźmy do tego Sambora!

– Ech…

Dom niejakiego Sambora stał na obrzeżach miasta, już poza murami. Dziewczyna zapukała w mocno zaniedbane drzwi. Przez chwilę nawet wyglądało to tak, że od pukania rozpadną się na kawałki. Po chwili otworzył je opasły starzec.

– Czego znowu? – odpowiedział grzecznie (tak, uwierzcie mi, w jego przypadku to było grzecznie).

– My w sprawie polowania na smoka – wesoło odpowiedziała dziewczyna.

– Najpierw się przedstawiacie – potem gadamy.

– Czemu? – zdziwił się mężczyzna.

– Nie wpuszczam nieznajomych – mama radziła, żeby tak robić.

– Kochany synek – znowu sarkastycznie skomentował ochroniarz czarodziejki. – W takim razie ja jestem Jeremiasz… z zawodu bard.

– A pani? – spojrzał na dziewczynę.

– Elessia, nowicjuszka magii żywiołów z Akademii w Nerdsville – ekscytacja elementalistki rosła z każdą sekundą rozmowy o polowaniu na smoka. Nawet pomimo tego, że jeszcze nikt nie zaczął faktycznie rozmawiać o polowaniu na smoka.

– Mag i łysy grajek – splunął na ziemię. – Bywało gorzej. Wchodźcie – machnął ręką i zniknął w słabo oświetlonej chacie.

Czarodziejka nie zastanawiała się długo i szybko ruszyła za zleceniodawcą. Jeremiasz przez chwilę stał w miejscu, ale prawdopodobnie przypomniała mu się zapłata, jaką dziewczyna oferowała za ochronę. Tak oboje podążali za niejakim Samborem, mijając prowizorycznie pozamykane pokoje i szafy, które (gdyby miały świadomość, rzecz jasna) pamiętały czasy sprzed przybycia północnych na kontynent.

Ostatecznie zatrzymali się w największym z pomieszczeń. Niewielka świeczka w rogu pokoju funkcjonowała bardziej jako ozdoba, aniżeli faktyczne oświetlenie, ale też był środek dnia, więc pomimo pozasłanianych okien dało się zauważyć dość wiele. W tym postrzępioną mapę, rozwiniętą na stole. Sambor podszedł do niej i zaczął coś kreślić.

– Tu, tu i tu – mówił, rysując krzyżyki na skrawku papieru. – W tych miejscach żeśmy z synem widzieli smoka. Bydlę, choć jakżem dzieckiem był to większe widywaliśmy – podał mapę zdezorientowanemu Jeremiaszowi, który wciąż nie rozumiał, dlaczego okna są pozasłaniane. – Nie znam się na tropieniu smoków, polowaniu na smoki, ani w ogóle na tym, czym smoki są. Ale wiem, że to wredne poczwary, więc i kasę oferuję uczciwą – powoli otworzył jedną z szaf i wyjął z niej ciężki wór. – To są pieniądze, jakie żeśmy z synem i sąsiadami zebrali, bo sołtys powiedział, że ma ważniejsze rzeczy do roboty – otworzył wór, ujawniając mnóstwo miedziaków i kilka srebrnych monet.

– Bogaci to wy nie jesteście… – skomentował bard.

– Nie wygląda pokaźnie, ale bym powiedział równowartość ze trzech koni – tłumaczył Sambor.

– Konie to by się nam przydały nawet. Nasze poprzednie miały niespodziewany wypadek, gdy próbowałam rozbić obóz – ucieszyła się Elessia.

– Ta, niespodziewany wypadek… gdzieś je przeteleportowała, bo bardzo chciała przywołać nam już rozłożony obóz z rozpalonym ogniskiem, nalegając przy tym, że raz jej się to udało.

– Bo się udało! Mieliśmy z tego zaliczenie na pierwszym semestrze i akurat to zdążyłam zaliczyć, zanim mnie bezpodstawnie wyrzucili z Akademii. Swoją drogą śmieszna historia… – w tym momencie zarówno Sambor jak i Jeremiasz się „wyłączyli”.

Do dziś żaden z nich nie pamięta, o czym wtedy mówiła czarodziejka. Normalny człowiek nie był w stanie nadążać i jeszcze słuchać ze zrozumieniem tego, co czasem wygadywała Elessia. Wrodzony talent, można powiedzieć – nic tak dobrze nie rozprasza innej osoby, jak nadmierne gadanie o czymś, co niekoniecznie jest związane z aktualną sytuacją.

– …wyobrażacie sobie? I jeszcze dali mu za to doktorat! Skandal! A teraz se siedzi w Wejlandzie, pisząc jakąś książkę o elfce-generale. Dziadek zawsze mówi, że Gratgis po prostu wciąż ma młodzieńcze fantazje z elfkami w roli głównej. Ale wracając do smoka – na twarzach Jeremiasza i Sambora można było dostrzec nagłe przebudzenie. – Na pewno nie masz żadnych wskazówek, poza miejscami, gdzie go widziałeś?

– Jak chcecie wskazówek to zawsze możecie odwiedzić starego Patryka, ale nikt o zdrowych zmysłach by wam nawet nie radził tego robić.

– Czyli nie jesteś o zdrowych zmysłach? – spostrzeżenie barda zostało całkowicie pominięte w rozmowie, najwyraźniej nikt tego wcześniej ani nie skojarzył, ani nie usłyszał kolejnego komentarza.

– Patryk ma reputację – ciągnął Sambor. – Jakżem mały był to smoków tu pełno latywało.

– Przecież smoki rzadko w ogóle tutaj przebywały – tym razem spostrzeżenie czarodziejki obeszło się bez echa. A było to prawdą – w tym regionie smoki zawsze były rzadkością. Ludzie często mylili z nimi duże ptaki, albo zwyczajnie północni naruszali granice Wschodniego Królestwa latając swoimi smokami. Żeby tylko pokazać wszystkim, jacy to są potężni. Bardzo lubili to robić.

– A wtedy, całkowicie znikąd pojawił się Patryk. Z pozoru łamaga, chuderlak, szaleniec. Powiedział, że pozbędzie się smoków, jeśli mu wybudujemy dom w środku lasu, nic więcej. Starzy zdecydowali i zrobili, jak chciał, a kilka dni później żadnego smoka nie było w okolicy – jeśli sam mogę skomentować: ten okres dość interesująco zbiega się w czasie z upadkiem Carstwa, ale mogę się mylić, prawda? W końcu jestem tylko narratorem i w sumie nie powinienem aż tak się udzielać w tej historii. Tak… to może wróćmy. – Nikt nie wiedział, co on zrobił. Większość myślała, że ino magia. Za to Horacy, wuj mego ojca, twierdził, że widział jednego z zabitych smoków. Że truchło rany miało takie, jakby kto smoka wychędożył!

– Wychędożone smoki, ta? – Jeremiasz odwrócił się w stronę czarodziejki. – Chodźmy już zabić tego smoka, dobra?

– Nie trzeba mnie zmuszać – odparła Elessia, będąc jednocześnie zdumioną i podekscytowaną, jak to w jej stylu zresztą.

Jeremiasz jeszcze zapewnił Sambora, że przyjmują zlecenie i oboje jak najszybciej opuścili dom, kierując się w stronę jednego z zaznaczonych na mapie punktów.

– To masz jakiś pomysł? Bo tak wyszliśmy nie słuchając do końca o tym całym Niekonwencjonalnym Pogromcy Smoków – spytała dziewczyna.

– Niezły tytuł – bardowi spodobało się wymyślone przez Elessię określenie. – Nie mam ochoty słuchać bzdur o smokach i ich chędożeniu przez chudych dziwaków. Pójdziemy tam, gdzie nam wskazano, a potem się coś wymyśli na bieżąco.

– Czyli jak zawsze?

– Czyli jak zawsze.

następny