Rozdział I

– No popatrz tylko, jaki on słodziutki – powiedziała Elessia, nie odrywając wzroku od samotnego kota, włóczącego się między kawałkami nadpalonego drewna.

– Za tłusty jak na bezpańskiego – stwierdził Jeremiasz. – Może należał do tamtego chłopa? – wskazał na zburzoną chatę za nimi.

– Od razu „tłusty”, jeszcze go spłoszysz takimi brzydkimi określeniami – dziewczyna sięgnęła po zwierzaka. Ten dość się miotał na początku, ale po chwili zdawał się zrezygnować.

– Ta, bo to obraźliwe słowa spłoszą tę kulkę sierści, a nie eksplozja czy gigantyczny, kamienny golem – sarkastycznie skomentował bard, podczas gdy za ich plecami golem Elessii starał się wyciągnąć chłopa spod gruzów budynku.

– Jak myślisz – jak go nazwać?

– Mnie się o to pytasz? – ze zdziwieniem obrócił się w stronę czarodziejki. – Nie wiem, Broda może?

– Broda? To nie jest imię dla tak słodkiego kotka – czarodziejka próbowała się bawić ze zwierzakiem, ale ten wyraźnie chciał, żeby wszystko się już skończyło.

– No ja się nie znam na imionach. Psa to nazwałem Sputnik, bo mi jakoś tak brzmiało.

– Nie wiedziałam, że miałeś psa – Elessia w końcu spojrzała na barda.

Poruszającą rozmowę naszych bohaterów przerwał stukot kopyt. Po drodze, tuż obok zrujnowanego gospodarstwa, przejeżdżał mężczyzna. Od pasa w górę wręcz zakuty w zbroję płytową, charakterystyczną dla słynnego zakonu magicznych tępicieli, ale w jego przypadku była ona znacznie bardziej zniszczona. Rysy, dziury po uderzeniach młota bojowego, przeżarte rdzą płyty w okolicach łokci. Jechał spokojnie, zajmując się swoim wierzchowcem i nie zwracając uwagi na nic wokół. Nie zauważył nawet, że przejeżdża obok zniszczonej chaty. No, nie zauważył, albo go to kompletnie nie obchodziło.

Niemniej dwójka naszych bohaterów zamilkła, woląc nie prowokować nieznajomego – a nuż się okaże prawdziwym inkwizytorem, a z nimi spotkania nigdy nie są przyjemne. Nie wzięli jednak pod uwagę, że obolały chłop, trzymany w ogromnych łapach kamiennego golema, może być co najmniej niezadowolonym ze zniszczenia jego dobytku.

– Panie, czarowniki mnie napastujo! – wieśniak ostatnimi siłami krzyknął. Nie było to głośne, bo jednak chwilę temu leżał pod kupą kamieni i drewna, lecz wystarczyło, żeby mężczyzna na koniu zainteresował się czymś poza swoim rumakiem.

Jeremiasz i Elessia z przerażeniem obrócili się w stronę chłopa. Czarodziejka szybko wykonała ruch ręką, a golem natychmiast się rozpadł. Korzystając z okazji kot wyślizgnął się z chwytu dziewczyny i pobiegł gdzieś w las.

– No nie, znowu! – krzyknęła Elessia na widok uciekającego kota. – Zawsze mi to robią.

– Ta, ciekawe czemu – po tych słowach Jeremiasza oboje z powrotem spojrzeli na nieznajomego, który teraz z zaciekawieniem przypatrywał się gruzowisku.

 Jeździec zgrabnie zsiadł z konia, wziął w rękę topór i zaczął się powoli zbliżać do naszych bohaterów. Wyglądem bardziej niż inkwizytora przypominał kogoś, kto nieudolnie próbuje się za inkwizytora podawać. Jego zbroi brakowało prawego naramiennika, zamiast płytowych rękawic miał zwykłe skórzane oraz nie nosił charakterystycznej, biało-złotej szaty zakonników z Bridgetown. Jej miejsce miał zapewne zastępować prosty, żółty symbol niewidocznego, niechlujnie namalowany na napierśniku.

Elessia odruchowo już miała przygotować zaklęcie, jednak Jeremiasz ją powstrzymał. Jeszcze nie była na to pora. Co jak co, ale inkwizytorzy akurat z magami radzą sobie świetnie, więc lepiej było nie ryzykować. Nawet, jeśli ten zakonnik wyglądał, jak wyglądał.

– Co się jeno tu dzieje? Które z was krzyczało coś o czarownikach? – mężczyzna spytał dochodząc do dwójki.

– Widział pan tego golema? Myśmy myśleli, że tu jaki magik siedzi, ale on to nagle zniknął – odparł Jeremiasz. – Więc teraz to już nie wiemy.

– A patrzył ty żeś na dziewczynę obok? – wskazał swoim toporem na Elessię. – Nosi takie ubranko, że z drugiego końca pola by poznać, że czarodziejka – po tych słowach na jego poharatanej bliznami twarzy pojawił się okropny uśmiech.

Dziewczyna lekko się odsunęła, kumulując energię magiczną w dłoni. Widząc to mężczyzna błyskawicznie odepchnął barda i wystawił swoją rękę w jej stronę, jakby chciał z niej, nie wiem, wystrzelić. Niby mówi się, że inkwizytorzy mają jakieś te swoje moce. Ba, uczeni z największych szkół magicznych nawet twierdzą, że ich zdolności nie są właściwie magią, jaką znamy. Człowiek może wręcz zacząć wierzyć w Niewidocznego patrząc na takie opinie. Inna sprawa, iż są ludzie, którzy by nawet przyjście samego Niewidocznego przy setkach zaufanych, naocznych świadków skwitowali „bardzo złożonym zjawiskiem atmosferycznym”. Ogólnie co chcę powiedzieć – inkwizytorzy mają swoje specyficzne, niby-magiczne sztuczki, których działania nikt nie umie wyjaśnić.

Problem z tym inkwizytorem był taki, iż nic się nie stało po tym, jak wystawił swą dłoń.

– Kurwa, co jest znowu? – spojrzał na wciąż wyprostowaną rękę, ale zdziwienie szybko przerwał mu czar Elessii.

Potężny ładunek energii uderzył w klatkę piersiową mężczyzny, wyrzucając go w pobliskie drzewo z taką mocą, że prawie je złamał samym swoim impetem. Gdy opadł kurz widać było, jak obolały zakonnik próbuje wstać. Poza kolejnym wgnieceniem na zbroi właściwie nic poważniejszego się mu nie stało. Biorąc pod uwagę moc zaklęcia Elessii był to nie lada… cóż, wyczyn wręcz.

Czarodziejka wolała nie czekać i zebrała siły do kolejnego czaru. Wtedy inkwizytor krzyknął z całych sił:

–  Chwila, chwila, starczy! – po tych słowach wyrzucił swój topór na bok i starał się pokazać, że nie ma zamiaru walczyć. – Człowiek chce jeno pogadać, a ci w niego piorunami ciskają.

– Pociskami energetycznymi – poprawiła go Elessia, uważnie przy tym obserwując każdy jego krok.

– Też ładnie – zasapany próbował się z powrotem zbliżyć do dwójki. Tym razem Jeremiasz stał już z wyciągniętym mieczem. Po jego wyrazie twarzy mógłbym przysiąc, iż bardzo chciał, aby inkwizytor znów zaatakował.

– Ale musicie przyznać, że nieźle działają te nasze zbroje, nie? – mężczyzna wskazał na wgnieciony napierśnik. – Tylko, kurwa, bedzie trza se chyba nową zamówić. Albo ukraść …

– O czym chciałeś niby pogadać? – Jeremiasz przerwał wywód zakonnika.

– Nie no, wiecie, obowiązek zawodowy – jak krzyczą, że czarowniki, to trzeba zajebać. Przysięgę składałem i w ogóle… – inkwizytor zawiesił wzrok na dziewczynie. – Tylko zawsze miałem jakąś taką słabość do czarodziejek… – na jego twarz wrócił ten sam okropny uśmiech, co na początku.

– Ja przepraszam pana inkwizytora, ale jednak wolałabym, żeby pan był trochę… dalej – z zakłopotaniem powiedziała Elessia, a gdy mężczyzna zaczął się nachylać w jej stronę, czarodziejka lekko odepchnęła go zaklęciem.

Zakonnik jakoś utrzymał się na nogach i skwitował całe zajście słowami:

– Zero wdzięczności w tych stronach, kurwa.

– A za co niby mielibyśmy być wdzięczni tobie, cwaniaku? – spytał Jeremiasz.

– Jak to za co? Za „dbanie o wolność naszego przepięknego świata od obrzydliwych sił magicznych” i tego typu duperele… – zadumał się na chwilę i, widząc niezbyt przychylny wzrok dwójki podróżników, dodał jeszcze. – Mogę też powiedzieć w Bridgetown, że to zniszczone gospodarstwo to w wyniku standardowych manewrów zakonu. Wiecie, żeby was nie zamknęli. Co wy na to?

– A skąd by mieli wiedzieć, że to my? – zdziwił się bard.

– Mogliby wynająć odpowiedniego czarodzieja, najlepiej elfickiego, aby przeprowadził specjalistyczne skanowanie magiczne połączone z iluminacją florystyczną. Zadanie to ułatwiłby również fakt, że sami zmierzamy do Bridgetown, więc nietrudno by było nas wychwycić choćby po śladach…

Jeremiasz spojrzał na swoją towarzyszkę w pewnym sensie zawiedzionym wzrokiem.

– Coś nie tak? Aaaaaaa, racja, racja, zakonnik… przepraszam… – dziewczyna próbowała załagodzić gniew barda, ale na jej szczęście przerwał im inkwizytor.

– Niby da się, ale taniej mi było po prostu wysłać przodem nowicjusza jak tylko zauważyłem w oddali dym. Wiecie ile kosztuje wynajęcie elfickiego specjalisty od skanowania i ilumina-

– Nie wysłałeś żadnego nowicjusza. Byśmy go zauważyli, albo chociaż usłyszeli – zbył go Jeremiasz.

– A może sprawiłem, że stał się chwilowo niewidzialny i niesłyszalny, ha? W końcu nasz „najwspanialszy bóg” nazywa się Niewidoczny. Raczej powinien umieć… ukrywać rzeczy – po tych słowach bard i czarodziejka spojrzeli się na siebie, próbując dojść do sensownego wniosku. – A wiecie, że to gospodarstwo chyba niedawno wykupił lord admirał Damian? W sumie nawet, jeśli blefuję, to powinni mieć pienią-

– Dobrze, zgadzamy się! – szybko krzyknęła Elessia, nie czekając na swojego ochroniarza.

– Hehe, i dlatego lubię czarodziejki – wyciągnął rękę na zgodę, lecz zdecydowanie nie patrzył się ani na dłonie dziewczyny, ani w jej oczy. – No, między innymi dlatego, hehehehe.

Obleśny śmiech inkwizytora przerwało gwałtowne uderzenie w twarz, które aż zwaliło go z nóg.

– Dzięki – skomentowała czarodziejka, widząc rychłą „interwencję” Jeremiasza.

– Spoko – bard wystawił dłoń. – Dwa złote.

– Ech… – niechętnie zapłaciła swojemu ochroniarzowi, po czym oboje pomogli wstać obolałemu zakonnikowi.

– Pożartować, kurwa, nie pozwolą – otrzepał zbroję z piachu, a gdy chciał chwycić z powrotem swój topór z jego dłoni niespodziewanie wystrzelił jasnozłoty pocisk, który po chwili rozprysł się o pobliski kamień. Zakonnik aż podskoczył, zaskoczony i wręcz wystraszony nagłą mocą. – Kurwa, z takim opóźnieniem to se może działać, badziewie jedne – skomentował, wziął broń i, ruszając w stronę swego wierzchowca, spytał jeszcze. – A konie to w ogóle macie jakieś, czy też żeście wysadzili?

– Wysadzili raczej nie, ale po tym wybuchu pewno zwiały – odparł bard.

– No dobra – dosiadł wyraźnie wychudzonego i zmęczonego rumaka. – Macie szczęście, bo tutaj niedaleko jeden taki z Bridgetown ma stadninę – „pożyczymy” sobie dwa i pojedziemy razem do miasta.

– Chwila, chwila, chwila, nic nie było o jechaniu razem! – oburzył się Jeremiasz.

– Jak nie chcecie koni ani obstawy inkwizytora to wasza sprawa… – powoli ruszył w drogę.

Nasi bohaterowie nie musieli nawet się zastanawiać nad tym, co zrobić i szybko zgodzili się na warunki zakonnika. Zresztą, choć oboje pewnie poradziliby sobie z przeróżnymi niebezpieczeństwami na drodze, to faktycznie obecność inkwizytora skutecznie zniechęca nie tylko wszelkiej maści rzezimieszków, ale i niektóre dzikie zwierzęta. Jakby wiedziały, że „oto właśnie idzie jakiś skurwiel”. We wsiach słyszy się też historie o smokach, co to wolały nie podchodzić za blisko tych „świętych rycerzy” , traktowałbym je jednak jako ociupinkę przerysowane.

Zakonnik dotrzymał słowa, jeśli chodzi o wierzchowce – przy pobliskiej stadninie zmusił włodarza do bezwarunkowego przekazania trzech najlepszych koni (swojego zostawił, „na znak wdzięczności”), po czym, zupełnie niespodziewanie, pobił dwóch strażników i zabrał jakąś bogato zdobioną szkatułkę, której pilnowali. Uprzedzając pytania czarodziejki i barda mruknął jedynie:

– Pamiętajcie, jakby kto pytał – ci dwaj to byli magowie.

Zdecydowanie metody tegoż inkwizytora odpowiadały jego wyglądowi – bardziej zbój, niż szlachetny tępiciel czarowników. Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż przeciętny członek zakonu Niestrudzonych Wojowników Wolności od Wszelkiej Magii i Innych Sił Zdolnych do Wpływania na Otaczający Nas Świat nie należy do miłych ludzi, lecz nie zachowuje się też jak zwyczajny bandyta. A ten tu takie właśnie sprawiał wrażenie – nie do końca zresocjalizowanego bandyty.

Stadnina nie była już tak daleko od Bridgetown. Po krótkiej podróży przez gęsty las nasi bohaterowie stanęli pośród gigantycznych połaci pól uprawnych. Żyzną ziemię, wręcz przeludnioną chłopami w pracy, co rusz przecinały młyny. W oddali natomiast niemalże lśniło największe i najbogatsze miasto Wschodniego Królestwa. Ogromne baszty, choć nieliczne, skutecznie zniechęcały wszelkich najeźdźców, a jeśli znalazł się jakiś to powstrzymywały go gładkie, pochyłe mury, otaczające całą metropolię (no, od strony morza nie otaczały, ale wiecie, tam port i te sprawy; przeważnie i tak co najmniej połowa Floty Królewskiej stacjonowała przy brzegu, więc również stamtąd nie było zagrożenia).

Obecność inkwizytora znacząco ułatwiała nie tylko podróż do Bridgetown, lecz i samo przejście przez jego bramy. Nawet przez uznawaną za najprostszą do przebycia Bramę Rzeczną (na południowo zachodnim krańcu miasta) niekiedy trudno było przejść, bo trafiło się na wścibskich strażników (dla porównania przez Bramę Morską na północno wschodnim krańcu to strażnicy lubili w ogóle nie wpuszczać przyjezdnych, a stamtąd wcale blisko do innych bram nie było). Jednak zakonnik u boku działał niczym sułtańska kolubryna – żadna przeszkoda nie była problemem. Nawet uwielbione przez Radę Mostową idiotyczne sprawy formalne zdawały się go nie dotyczyć. A wraz z nim i towarzyszących mu podróżników.

Po minięciu obitych stalą wrót, przedzielonych głuchym i ponurym korytarzem, oczom naszych bohaterów ukazało się Bridgetown. Co prawda jedynie jego najgorsza dzielnica, ale śmiem twierdzić, iż ona najlepiej oddawała charakter całego miasta. Brudne, brukowane ulice, na których szaleńczo prowadzone powozy mieszczan mijają się z dostojnymi orszakami jakiegoś tutejszego lorda. Przy drzwiach do budynków kupcy wręcz walczą o najlepsze miejsca z żebrakami, bo każdy chce przecież zarobić. Najbardziej rozchwytywane są place przy świątyniach i kaplicach Niewidocznego, których razem w Bridgetown było siedem. Kapłani zawsze powtarzali, iż sam Niewidoczny lubi tę liczbę, więc na co było dyskutować?

Jeremiasz i Elessia nie przyszli zwiedzać miasta. Ba, oboje pewnie byli tu już wiele razy, a przynajmniej tak można było wywnioskować z ich twarzy. Zanim jednak zdążyli oddalić się w swoją stronę inkwizytor krzyknął na cała aleję:

– Ale do klasztoru to w tę stronę, moi mili!

Ludzie spojrzeli z przerażeniem na zakonnika, lecz ich wzrok szybko przeszedł na dwójkę przyjezdnych. Ci natomiast, czując piętno tłumu na własnej skórze, podjechali do rycerza.

– Co jest, kurwa? Nie tak się umawialiśmy! – bard szepnął do inkwizytora.

– Właśnie, miałeś nam tylko towarzyszyć w podróży. Mamy własne sprawy o załatwienia w mieście – dodała czarodziejka.

– Naprawdę? A ja już strażnikom przy bramie powiedziałem, że jedziecie ze mną do klasztoru – zakonnik wyraźnie udawał zaskoczenie. – A jakżeż to oni mogą zareagować, gdy tylko obaczą, iż ode mnie się oddalacie? – tym razem nieudolnie imitował troskę. – Jeszcze wam krzywdę jaką wyrządzą, iście oszusty!

– Ja pierdolę, nie możesz nas zostawić w spokoju? – Jeremiasz miał co prawda dość inkwizytora już po pierwszych jego słowach jeszcze przy gospodarstwie, lecz teraz jego zniechęcenie osiągnęło szczyt.

– Wiecie… – zakonnik nachylił się i zaczął mówić szeptem. – Zawsze mogłem krzyknąć z całych sił „Czarownica ucieka!” – chwilę przypatrywał się Elessii. – Ale tyś za ładna na czarownicę…

– Trzeba było się ciebie pozbyć przy gospodarstwie – ze zrezygnowaniem skomentowała czarodziejka.

– Ano, pewno trzeba było. Zwłaszcza, że nowicjusza to ja nie mam, a tamto pole należało do radnego Adriana, a chuj on wszystkich obchodzi – nikt by nie szukał sprawców.

Po tych słowach Jeremiasz pewnie by się rzucił na zakonnika i gołymi rękoma urwał mu jego przemądrzały łeb, ale dobrze wiedział, iż choć Niestrudzeni Wojownicy Wolności… – a dalej to już znacie – nie należą do lubianych, to raczej nikt by przychylnie nie patrzył na domniemanie zbuntowaną czarodziejkę i mężczyznę, który przed chwilą kogoś zamordował na środku ulicy.

I ruszyli do klasztoru zakonnego, cóż mieli innego zrobić? Co ciekawe inkwizytorzy chyba byli jedynym zakonem w całym znanym świecie, który swoją główną (i jedyną) siedzibę miał w centrum dużego miasta. Mnisi i rycerze przeważnie wybierali ufortyfikowane wzgórza, gdzieś na odludziu, ale no nie będę przesadnie rozważał na temat tutejszych gustów.

Budynek znajdował się po drugiej stronie rzeki Iłsy, odcinającej biedne dzielnice Przyrzecza i Starego Portu od tych nowych, zamożnych. Ba, Dzielnicę Turniejową to nawet odgrodzono murem, żeby tylko plebs nie wchodził, że o Białej Twierdzy to nie ma co wspominać. Podczas przechodzenia po jednym z bardzo wielu mostów (w końcu skądś to „Bridgetown” jest, nie?) architektura w nagły sposób się zmieniała, odzwierciedlając dostatek mieszkańców. Przyrzecze straszyło wręcz swoimi zabrudzonymi deskami oraz dziurawym brukiem na drodze, podczas gdy już nawet ten malutki, południowy skrawek Dzielnicy Handlowej zachwycał wszystkimi kolorami tęczy. Tu jeden okiennice pomalował sobie na zielono, z kolei ktoś obok kazał stworzyć na ścianie niesamowity obraz samego Mieczysława I Małopomysłowego, na jego wiernym rumaku Czworokopycie (znowu: w końcu skądś to „Małopomysłowy” jest, nie?), a inny jeszcze wykupił kamienicę naprzeciwko, dobudował łącznik i przystroił go własnym herbem rodzinnym (zapewne całkowicie zmyślonym, bo szlachcic na pewno nie mieszkałby w Dzielnicy Handlowej). Mieszkańcy ścigali się ze sobą nawzajem, chcąc pokazać, który z nich jest bogatszy. A jak ozdoby domu nie wystarczyły, to zabierali się za ubrania – wyciąć wzorki w drogim materiale, aby tylko wszyscy zobaczyli, jak bogatym się jest, że nawet coś takiego można sobie zniszczyć.

Prawdę mówiąc, to nasi bohaterowie wyglądali tutaj jak zwykłe obdartusy. Kaftan Jeremiasza widział już lepsze dni, o zbroi inkwizytora już wspominałem wiele, za to czarodziejka… no nie wyglądała na biedną, lecz tutejsi magowie zupełnie inaczej się ubierali. Często też przywdziewali specjalne, sprowadzane z zachodu magicznie dostrajane pancerze, a na coś takiego to wątpię, czy całe Przyrzecze razem wzięte byłoby stać. A Przyrzecze było biedne tylko w porównaniu do reszty dzielnic. Nie zapominajmy, iż to wciąż Bridgetown.

Klasztor inkwizytorów zawsze mnie zadziwiał, ponieważ nie wyróżniał się praktycznie niczym na tle pozostałych świątyń w mieście. No, może jedynie tym, że wokół niego prawie nie stały stragany. Nawet kwatery braci zakonnych były ściśnięte między budynkiem a murem Dzielnicy Turniejowej. W sumie może to wyjaśniać względnie małą liczebność zakonu.

Inkwizytor zbliżył się do drzwi klasztoru i mocno w nie kopnął, dodając do tego:

– Otwierajcie, pierdoły!

Zza drewnianych wrót słychać było szmer, jakby dziesiątki osób nagle coś oburzyło. Po chwili doszła do tego wygłuszona rozmowa:

– On nie wie, że teraz mamy nabożeństwo?

– Wie, tylko ma to gdzieś – bierz go do komtura, już!

Drzwi się lekko odchyliły, na tyle, aby wychudzony zakonnik mógł się przez nie prześlizgnąć. Był dość wystraszony i zdezorientowany, ale zdołał wydusić coś z siebie:

– W-witaj, bracie Maksymilianusie – ukłonił się nisko. – Wielki Mistrz prosił, abyś zgłosił się do komtura Miguelusa, jak tylko przybędziesz do miasta.

– Tak, wiem, chciałem tylko zobaczyć, jak zareagujecie – zaśmiał się obleśnie. – Kto teraz odprawia? Brzmiało jak Markus.

– Zgadza się, brat Markus zawsze odprawia nabożeństwa o tej porze – zakonnik próbował zachęcić inkwizytora Maksymilianusa, aby poszedł już w stronę kwater, lecz ten na złość tylko oparł się o wrota świątyni, możliwie jak najgłośniej.

– Zawsze odprawia, jeśli nie gania ze swoimi kumplami po lasach na południu i nie pali zakazanych ksiąg razem z dziwacznymi stworzeniami, które ich strzegą – na chwilę się zamyślił. – A nadal ma te fajne kazania?

– Nie rozum-

– No, co to się kończyły po dwóch-trzech zdaniach. Tylko u niego wytrzymywałem na nabożeństwach – spojrzał na barda i czarodziejkę. – Tak, racja, komtur Miguelus. Mam dla niego niespodziankę.

– Wiesz, my to byśmy naprawdę już chcieli iść załatwiać własne sprawy – wtrącił się Jeremiasz.

Chudy zakonnik spojrzał się na dwójkę podróżników, w szczególności na dziewczynę (ale  to akurat dlatego, że była czarodziejką) i, niepewnie, spytał się inkwizytora:

– Bracie Maksymilianusie – znowu? Wiesz dobrze, jak władze zakonu na to patrzą.

– Nie marudź – zbył go i zwrócił się do naszych bohaterów. – A wy nie wymyślajcie. Mogę na całe miasto rozpowiedzieć, żeście degeneraci, a małe szczeniaczki to zamieniacie w złoto, bo tak najprościej.

– Ojej! – przeraziła się Elessia. – Tylko nie małe szczeniaczki!

– Spokojnie złotowłosa, przecież nie mówił tego na poważnie – bard starał się uspokoić swoją towarzyszkę.

– Nie, to to ja wiem, głupia nie jestem przecież. Po prostu jak ktoś by chciał zamieniać zwierzęta w złoto to lepiej małe kotki – szybciej idzie, a i złoto wychodzi szlachetniejsze.

Wszyscy spojrzeli się na czarodziejkę z niedowierzaniem.

– Czy my naprawdę gadamy właśnie o przerabianiu malutkich zwierzaków w złoto? – wybił się Jeremiasz.

– Wiesz, ja to bym nigdy się nie odważyła zrobić czegoś takiego, no bo to okrutne i w ogóle, a małe kotki są taaaaakie słodziutkie. Szczeniaczki zresztą też, choć zależy jakiej rasy. Takie hargardzkie psy pokładowe to są przeurocze, ale okropnie chorują i są niesamowicie głupiutkie, więc dużo z nimi zacho-

– Dobra, chodźmy do tego komtura – ochroniarz czarodziejki przerwał jej wywód, wiedząc, że mogło to jeszcze trwać dobrych parę godzin.

– I to ja rozumiem – Maksymilianus uśmiechnął się, odepchnął chudego zakonnika w drzwi świątyni i ruszył do kwater, a nasi bohaterowie za nim.

Po drodze jeszcze przeszli przez malowniczy ogród. Mocno kontrastował on z charakterem tego miejsca, gdyż oto za murami klasztoru, gdzie zakonnicy notorycznie skazują niewinnych magów (a czasem nawet i ludzi, co z magią mają tyle wspólnego, co sułtańscy kupcy z uczciwością… czyli prawie nic, jeśli ktoś nie załapał tej aluzji) na okropne tortury, nagle ci sami ludzie zajmują się ogrodnictwem w wydaniu, którego nawet elficcy książęta by pozazrościli.

Kwatery zakonne, jak już wspomniałem, były ściśnięte przy murze Dzielnicy Turniejowej, a wewnątrz było to jeszcze bardziej odczuwalne. Niski strop, ciasne korytarze, malutkie okna, dostarczające minimalnych ilości światła. Nic dziwnego, że tylu inkwizytorów woli pracę w terenie.

Mijając szereg drzwi do jednoosobowych cel cała trójka w końcu trafiła do gabinetu niejakiego Miguelusa, komtura klasztoru w Bridgetown i jednocześnie drugiej osoby w hierarchii zakonu, zaraz po Wielkim Mistrzu (no, trzeciej, bo wedle prawa wszystko reguluje arcybiskup; a jak się uprzeć to nawet i czwartej, bo wiecie, Niewidoczny i te sprawy). Zakonnik ten był wyjątkowy na tle swych braci – wielu uznawało go za sprawiedliwego, spokojnego, łaskawego, co znacząco odbiegało od stereotypu okrutnego inkwizytora-zabijaki (w wielu przypadkach dość trafnego stereotypu). Inna sprawa, że i tak w Bridgetown bardzo często skazywano niewinnych, lecz to już temat na dłuższą dyskusję.

Pomieszczenie było jednym z niewielu tutejszych, które miało duże okno, dzięki czemu dało się cokolwiek zauważyć. Komtur siedział w rogu przy biurku, zapisując coś ogromnym piórem. Jeremiasz i Elessia nie mieli pojęcia, jak zachować się w tej sytuacji.

– Dobry! – krzyknął Maksymilianus.

Miguelus z początku nie zareagował na krzyk zakonnika, na pewno już nieraz miał do czynienia z jego durnymi żartami.

– Witaj, bracie – odparł bardzo niskim, spokojnym głosem, wynurzając głowę znad kartki papieru. – Co tym razem?

– Ano, dwójka zdegenerowanych czarowników – wskazał na naszych bohaterów.

Słysząc te słowa Jeremiasz szybko złapał rękojeść swego miecza, ale go nie wyjmował. Jeszcze.

– Oj, teraz to już, kurwa, przesadziłeś! – cały czas był gotów dobyć broni, jednak najpierw zwrócił się do komtura. – Wasza magnificencjo, ten cwaniak kłamie.

– To prawda! Tylko ja się znam na magii! – wtrąciła się Elessia, chcąc wesprzeć swego ochroniarza.

Bard jedynie westchnął po wypowiedzi czarodziejki, ale jakąkolwiek dalszą reakcję przerwał mu już sam komtur.

– Wiem, że on kłamie – powiedział ze zrezygnowaniem i wstał z krzesła. – Bracie Maksymilianusie, starczy już tego. Powtarza już któryś raz – nie istnieje żadna miesięczna norma, którą Wielki Mistrz nam każe wyrabiać.

– W porządku, brzydal faktycznie nie jest magiem, ale dziewczyna już tak! Najlepiej, żebym sam się nią zajął – odparł dumnie Maksymilianus.

– Brat Marius powiedział mi, co ty tam wyprawiasz z tymi dziewczynami, więc już nigdy tego błędu nie popełnię.

– Marius? Ta popierdółka, co w życiu nagiej kobiety nie widziała? Już ja se z nim pogadam – zakonnik spróbował opuścić pokój, lecz w porę zatrzymał go komtur.

– Brat Marius jest w terenie, a jeśli tylko usłyszę, że coś mu się stało, kiedy był w tym samym obszarze, co ty, to dopilnuję, abyś dożywotnio zajmował się pomaganiem weteranom zakonu.

– Ta, już się boję – Maksymilianus znowu ruszył w stronę drzwi, ale tym razem już boleśniej został zatrzymany magiczną barierą. Stworzoną przez Elessię.

Zakonnik upadł na podłogę i wciąż lekko się trząsł po wyładowaniu energetycznym, jakie towarzyszyło uderzeniu w barierę. Miguelus spojrzał na czarodziejkę.

– Przepraszam, taki odruch – dziewczyna się uśmiechnęła, choć bardzo nieśmiało, bard natomiast wciąż był zdezorientowany.

– Panienka nie ma za co przepraszać. Sam go już chciałem siłą zatrzymać – podszedł do Elessii i podał jej rękę. – Najmocniej przepraszam za to całe zajście, brat Maksymilianus bywa… nadgorliwy.

– Ja ci, kurwa, dam „nadgorliwy” – wybełkotał zakonnik.

– Nie zwracajcie na niego uwagi – dziewczyna niepewnie uścisnęła dłoń komtura. – Właściwie się nie przedstawiłem – Miguelus, komtur tegoż klasztoru.

– Ta, wiemy – odparł Jeremiasz.

– Ja jestem Elessia, a to mój ochro-

– Bard, zwykły bard, nie wiem, czemu ktoś wam czegoś nagadał o najemniku – wtrącił się, po czym oboje na niego podejrzliwie spojrzeli. – Taaaaa, Jeremiasz mi na imię.

– Wspaniale – Miguelus zamyślił się na chwilę, po czym spytał czarodziejki. – Czy ja dobrze usłyszałem, panienka Elessia?

– Tak – czarodziejka była dość zaskoczona tym pytaniem, choć z jej wyrazu twarzy można było wyczytać, iż coś próbuje ukryć tą reakcją.

– Panienka wybaczy ciekawość – córka lorda-

– Tak! – nie dała mu dokończyć. – Wszystko się zgadza.

– Dobrze – znowu, komtur wykazał się zachowaniem niezwykle… ludzkim, przynajmniej jak na inkwizytora. Może nie tyle zrozumiał zamiary czarodziejki, co je zaakceptował i nie drążył już tematu.

– To co? Możemy sobie iść? – Jeremiasz przerwał niezręczną wymianę zdań, zakończoną jeszcze bardziej niezręczną ciszą.

– Zdaje mi się, że tak – odparł Miguelus. – Zapewne macie państwo mnóstwo spraw do załatwienia, skoro przybyliście do Bridgetown, a panienka Elessia wiem, iż w ostatecznym rozrachunku jest niegroźna, więc nie widzę sensu was zatrzymywać – i ruszył znowu do swojego biurka.

– Ta, niegroźna – zaśmiał się bard. – No dobra, to idziemy złotowłosa. Po coś tu w końcu chciałaś przyjechać.

– Właściwie – Jeremiasz już szedł do drzwi, nawet ominął leżącego pod nimi Maksymilianusa, lecz czarodziejka cały czas stała, zamyślona. – Przydałaby się nam pomoc inkwizytorów.

– Co?! – nietypowego ochroniarza tak zaskoczyły te słowa, że potknął się o drgające nogi zakonnika.

Komtur natomiast z powrotem obrócił się w stronę naszych bohaterów, zaciekawiony propozycją dziewczyny.

– Otóż podróżując po górach na zachodzie natknęliśmy się na smoka, który umiał mówić – Elessia grzebała po kieszeniach swojej szaty, próbując cos znaleźć.

– No jest to niespotykany przypadek, jednakże nie wiem, w czym tu mogą pomóc Niestrudzeni Wowjonicy…

– A w jego legowisku znalazłam to! – dziewczyna wyciągnęła z szaty znaleziony u smoka medalik z symbolem Niwidocznego.

Komtur nie był jakoś szczególnie zaintrygowany znaleziskiem. Ostatecznie, choć była to ozdoba bardzo charakterystyczna dla inkwizytorów, mógł to przecież zostawić jeden z nich, co próbował gada ubić.

– Może nie wygląda to szczególnie, ale ten medalik leżał pośród świeżo spalonych kości i kawałków pancerza, nietknięty smoczym ogniem – teraz już zakonnik był bardziej zaciekawiony, a nawet w jego oczach widać było przerażenie. O czymś wiedział.

– Ta, a sam smok strasznie nie lubił magów – dodał Jeremiasz.

Miguelus zabrał medalik dziewczynie i szybko go obejrzał w lepszym świetle. Zdawał się coś w nim rozpoznać, jakiś element charakterystyczny.

W tym momencie Maksymilianus zaczął już sensownie panować nad swoim ciałem.

– Rany, żeby w klasztorze być pobitym przez czarodziejkę.

– Bracie Maksymilianusie! Czy brat Matheus wyruszył już do Akademii Magicznej? – spytał się komtur.

– Chyba tak… Jego cela była zamknięta, jak przechodziłem obok. Musiałbym się spytać Markusa, on na pewno wie – obolały próbował wstać.

– W takim razie idź do Markusa, a potem obaj stawicie się przede mną i ruszycie z tą dwójką do Nerdsville.

– Chwila, co? – Jeremiasz i Maksymilianus w tym samym momencie wypowiedzieli te słowa.

– Chyba nie o to nam chodziło – skomentowała czarodziejka.

– Jeśli chcecie odpowiedzi, to o to wam chodziło – odparł komtur.

poprzedni